środa, 14 października 2015

Graść wyjaśnień

Uwaga, uwaga.
Tak, długo mnie tu nie było. Długo nie było nowego rozdziału, długo nic nie pisałam. Powód jest jeden: szkoła.
Tak, wiem, strasznie dziecinna wymówka, gimbaza i nie wiadomo co jeszcze.
Tyle że nie.
1. To nie wymówka. To powód. Straszliwy, bardzo poważny
2. Nie dziecinny, bo jestem na takim etapie, kiedy nauka jest dla mnie naprawdę bardzo ważna.
3. Raczej nie gimbaza, bo tę już opuściłam (choć chyba chciałabym wrócić, wtedy wszystko było prostsze :'))). Mam nadzieję, że mentalnie też. No nic, nieważne.
A konkretniej: zaczęły mi się rozszerzenia, wymagające dużo uwagi. Mam świadomość, że teraz uczę się całkowicie dla siebie, by dobrze napisać maturę i dostać się na wymarzone studia. I wiem, że nie mogę czegoś olać, zaskutkuje to tylko moją własną szkodą.
Ok, ale przecież nie ja jedna w drugiej "licbazie" jestem, nie? No w sumie racja. Podziwiam, tych, którym udaje się znaleźć na wszystko czas, podziwiam i zazdroszczę. (jak Wy to robicie???).
Cały mój wolny czas bezpardonowo zagrabiły: nauka (biologia, biologia, biologia i straszny angielski), jazdy autobusem i zajęcia pozalekcyjne, z których nie mogę i nie chcę rezygnować.

Ale, ale!
Nie porzucam bloga. Raczej zawieszam, czy może postanawiam rzadko dodawać rozdziały, ale za to długie i porządne. Z mocnym postanowieniem, że przy okazji dłuższego wolnego od razu zajmuję komputer i piszę. Bo ani mi się wena nie skończyła, ani pomysł nie minął. Tylko ten czas...

Należą się Wam ogromne przeprosiny. Tak więc przepraszam Was bardzo.
Mam nadzieję, że zrozumiecie/postaracie się zrozumieć.

Jeśli chodzi o Wasze blogi, to większość śledzę i czytam w autobusie, choć rzadko komentuję. Nie zapomniałam.

Do następnego wpisu!
terpsychorka

PS Jakiś czas temu pokombinowałam i... *werble* powiększyłam czcionkę! Wreszcie! Myślę, że teraz jest dużo lepiej. O, i też zmieniłam archiwum na zwykły spis treści. Jest progres! ;))

wtorek, 11 sierpnia 2015

-Rozdział IV-

Emocje na deser po lunchu

Przez dłuższą chwilę stałam bezczynnie i jak zahipnotyzowana wpatrywałam się w porzuconego na ziemi pluszowego kota. Jego futerko wyglądało na naprawdę milutkie, a szklane, czarne ślepia błyszczały tajemniczo. Czy jak ja byłam mała, też miałam takie fajne maskotki?, przeszło mi przez myśli. Jeszcze trochę i zaczęłabym zazdrości zabawki mojemu rocznemu siostrzeńcowi. Na szczęście w porę otrząsnęłam się z osłupienia, w jakim pozostawił mnie Alek. Westchnęłam głęboko.
– Boże, daj mi cierpliwość na tego chłopaka, bo inaczej nie ręczę za siebie – mruknęłam pod nosem, mrużąc oczy.
– Sara, czy ty mi możesz wytłumaczyć, o co tu właściwie chodzi? – Pełna warkoczyków głowa Heli wyjrzała zza futryny drzwi. – Wiesz, niby nie mam nic przeciwko temu, żebyś w niedzielne przedpołudnia przyprowadzała do mnie jakiś swoich podejrzanych kolegów, ale jednak chciałabym…
Nie czekając aż siostra dokończy swój wywód, wyminęłam ją i przebiegłszy całe mieszkanie, wypadłam na klatkę schodową. Od razu otulił mnie zapach stęchlizny i kurz, który wzbił się w powietrze po zamknięciu drzwi i którego obecność wskazywała na to, że Hela i Michał od dłuższego czasu sumiennie ignorowali prośbę dozorcy dotyczącą zamiatania raz na dwa tygodnie schodów na swoim piętrze. Nie zwracając na to większej uwagi, wyszłam na dwór z zamiarem zwymyślania Alka za jego głupotę.
Chłopak stał na krawężniku i palił jeden ze swoich papierosów bez filtra. Cóż za niezwykła konstruktywność bije z jego działań, jak nic sam sobie poradzi!, pomyślałam zgryźliwie. I najwyraźniej jeszcze przywłaszczył sobie na dobre moje zapałki. Świetnie.
Alek oderwał wzrok od zaparkowanego niedaleko starego, wiśniowego opla i spojrzał na mnie spod ściągniętych brwi.
– Mówiłem przecież…
– Och, tak, właśnie widzę, jak cudownie ci idzie ta twoja upragniona samodzielność – powiedziałam zjadliwie. – Wytłumacz mi, co to za wstyd pozwolić sobie pomóc? – dodałam już spokojniejszym głosem, zrozumiawszy, że kłótnię z Alkiem można było porównać do kopania się z koniem.
Przez chwilę panowała cisza, słychać było tylko karetkę na sygnale jadącą ulicą Polną.
– Nie w tym rzecz – odezwał się w końcu chłopak.
– A w czym?
– Nie wiem, co robić. – Pokręcił głową. Jego mina z wojowniczej zmieniła się na minę osoby, która wie, że przegra, nieważne, jak bardzo będzie się starać.
Moja złość momentalnie wyparowała. Jesteś zbyt miękka, Sara!, ochrzaniłam się w myślach.
– Nie będziesz już się oburzał, kiedy będę chciała ci pomóc? – zapytałam łagodnym głosem, jakbym zwracała się do smutnego dziecka.
– Wcale się nie oburzam! – zaoponował gwałtownie. – Ja tylko…
– Jeszcze tu jesteście? – Z bramy kamienicy wyszła Hela. Na rękach z wielkim trudem trzymała małego Romka, który za wszelką cenę próbował włożyć sobie stopę do buzi. – To dobrze. Słuchaj, Alek, możesz u nas zostać, jeśli nie masz dokąd iść, mi to problemu nie zrobi, gorzej z Michałem, ale on też jakoś przeżyje.
– Dziękuję, ale…
– Nie ma żadnego ale, też kiedyś uciekłam z domu – Hela spojrzała na niego matczynym niemalże wzrokiem, chociaż była starsza o góra pięć lat.
Uśmiechnęłam się lekko na wspomnienie ucieczki z domu mojej siostry. Właściwie była już wtedy dorosła, a mama jakoś specjalnie jej nie zatrzymywała, więc prędzej nazwałabym tę farsę po prostu wyprowadzką, lecz oczywiście wtedy cała historia nie wyglądałaby nawet w połowie tak dramatycznie.
Tak, Hela miała w sobie coś z broadwayowskiej diwy lubiącej sensacje wokół jej osoby.
Alek wyglądał, jakby ktoś wylał na niego kubeł lodowatej wody, a następnie wstawił na piętnaście minut do chłodni.
– Co? Ale ja nie…
Moja siostra nie słuchała go dłużej, gdyż podeszła do niej elegancka kobieta prowadząca przed sobą dziecięcy wózek – jeden z tych kosmicznie nowoczesnych, wyglądający na droższy od używanego samochodu.
– Helcia? Cześć, kochana! – zawołała radośnie i już po chwili obie pogrążyły się w rozmowie o swoich pociechach.
– Ja nie uciekłem z domu – powiedział dobitnie Alek.
– Tak, tak, wiem, Hela bardzo często wyciąga złe wnioski. – Poklepałam go pokrzepiająco po ramieniu. – Ale teraz skupmy się. Może najpierw opiszesz mi tę pozytywkę?
Alek zaciągnął się głęboko i przez chwilę się nie odzywał, zapewne przypominając sobie wczorajsze wydarzenia.
– Basi właśnie ząbki się wyrzynają… – w ciszę wbił się głos koleżanki Heli, walczący o uwagę z wyjącym gdzieś alarmem samochodowym i dźwiękiem klaksonu. Jak ja kocham miasto, pomyślałam z pewną dozą czułości.
– Pozytywka… Taka normal. Zwykła. – Alek wzruszył ramionami. – Pudełeczko w kwiatki, czerwone bodajże. W środku nie było tancerki, ktoś musiał zepsuć.
Westchnęłam z rezygnacją.
– Precyzyjny opis, nie ma co! A jakaś muzyczka chociaż?
– Była, ale nie znam tego utworu, pierwszy raz go słyszałem. I nie, nie zanucę, uprzedzając kolejne pytanie.
No to pięknie. Wiedziałam tyle samo, co wcześniej, czyli nic. Absolutne zero. Planowałam poszukać pozytywki w Internecie, może znalazłabym ją w jakimś antykwariacie. I na tym mój plan się kończył, gdyż na pewno nie byłoby stać na kupno ani mnie, ani już tym bardziej Alka.
Moja siostra i jej koleżanka coraz głośniejszymi i coraz bardziej rozemocjonowanymi głosami opowiadały sobie o kolkach i promocjach na pampersy, więc w obliczu tego faktu postanowiłam przenieść dalszą część rozmowy w jakieś spokojniejsze miejsce. Nim zdążyłam wykonać choćby jeden ruch, podszedł do nas mężczyzna w średnim wieku z papierosem między wargami. Siłował się z wściekle zieloną zapalniczką, która za nic nie chciała się działać.
– Przepraszam, macie ognia? – Swoje pytanie skierował gdzieś pomiędzy mnie a Alka, nie zwracając się do nikogo konkretnie.
Ile jeszcze ludzi tu podejdzie? Powoli wzbierała się we mnie irytacja.
– Nie, niestety – odpowiedziałam szybko.
Mężczyzna spojrzał z wyrzutem na jeszcze żarzący się niedopałek, który Alek chwilę temu upuścił na ziemię. Pociągnęłam chłopaka, czując, że to ostateczny moment ku temu, żeby stamtąd zwiać. Znając życie, za paręnaście sekund znikąd pojawiłby się nagle dozorca z zamiarem opieprzenia Heli za niezamiatanie schodów. Nie zdziwiłoby mnie to, w ogóle.
– Gdzie się podział twój altruizm? – spytał ironicznie Alek, gdy trochę się oddaliliśmy.
Cały dzienny przydział wykorzystałam na pomaganie tobie, chciałam odpowiedzieć, ale ugryzłam się w język i tylko przyspieszyłam kroku. Jako że moje i tak nie za długie nogi krępowała dość wąska spódnica do kostek, chłopak nie miał najmniejszego problemu, by się ze mną zrównać. Nadal czułam irytację, która chwilowo nie miała jednego sprecyzowanego źródła. Dodatkowo słońce świeciło jak głupie, a ja nie zabrałam okularów przeciwsłonecznych. Pomstowałam w myślach na czym świat stoi i jednocześnie próbowałam się uspokoić. Moje zabiegi nie przyniosły rzecz jasna oczekiwanych rezultatów.
Kiedy doszliśmy na przystanek tramwajowy, byłam zmachana, jakbym wspięła się na dwunaste piętro wieżowca. Z pewną satysfakcją zauważyłam, że Alek też nie wygląda najlepiej – musiało być mu cholernie gorąco w tych eleganckich ubraniach sprzed wieku.
– Dokąd jedziemy?
– Chyba coś zjeść – powiedziałam niepewnie. – Na miasto – doprecyzowałam.
– Nie mam pieniędzy, przecież wiesz.
– To ci pożyczę. – Uśmiechnęłam się przyjaźnie, chcąc, by w końcu zapanowała normalna, miła atmosfera. Moja pożyczka na pewno okazałby się bezzwrotna, ale było stać mnie na zakup jednego fast fooda więcej.
Spojrzał na mnie gniewnie. Och, no tak, zapomniałbym, przecież nie zniży się do tego, by niewiasta za niego zapłaciła, co by się stało z jego dumą? Jak mnie denerwowały te jego staroświeckie poglądy!
– Proszę cię – zaczęłam umęczonym głosem – daj sobie pomóc i choć raz nie rób problemów.
– Istnieje duża różnica między pomocą a…
– Weź przestań – wpadłam mu w słowo, na powrót zirytowana. – To przecież normalne, że…
Naszą bezsensowną kłótnie przerwał przyjazd tramwaju. Wsiedliśmy, nie odzywając się do siebie i unikając swojego wzroku. Pasażerów było trochę więcej niż ostatnio, lecz nadal większość miejsc pozostawała wolna. Mimo to nie usiadłam, tylko stałam obok wejścia, uparcie wpatrując się w pokryte graffiti mury, migające za szybą pojazdu.
Jakoś mniej więcej przystanek dalej Alek zdecydował się przerwać milczenie głośnym westchnieniem.
– Nie złość się na mnie, proszę. – Jego głos przepełniała rezygnacja.
Wreszcie spojrzałam na niego i również głęboko westchnęłam.
– Okej, już dobrze. Koniec z unoszeniem się.
Niesamowite, ile razy dzisiaj na przemian irytowałam się i uspokajałam. A jeszcze nawet nie było dwunastej! Czułam, że czeka mnie ciężki dzień.
– Co to za Helena, o której mówiłeś Heli? – spytałam, korzystając ze świeżo zakopanego topora wojennego.
Alek wyglądał na zaskoczonego moim pytaniem, jakby nie spodziewał się go nigdy ode mnie usłyszeć. Naprawdę pożałowałam, że nie siedziałam cicho albo nie poruszyłam jakiegoś innego tematu.
– A co?
– Nic, przypomniało mi się o niej po prostu – odpowiedziałam, siląc się na obojętny ton. – Chyba że to jakaś tajemnica.
– Żadna tajemnica. Helena to dobrze wychowana szesnastolatka, której połowa znanych mi dziewcząt zazdrości urody i blond, czy jak one mówią – złocistych, loków. Ale przede wszystkim Helena to córka Leona Wysockiego, właściciela dwóch fabryk tekstylnych oraz rozległych kontaktów wśród władz Gdańska.
– Dlaczego przede wszystkim?
Starałam się zignorowałam informację o zjawiskowym pięknie nieznanej mi dziewczyny, ale mimowolnie przyjrzałam się rozdwojonym końcówkom moich kasztanowych włosów, które pod wpływem słońca nabierały niebezpiecznie rudego odcieniu. 
– Bo tak właśnie postrzega ją mój ojciec – jako element bardzo korzystnego układu.
– Czyli co, chce, żebyś się z nią ożenił? – Uniosłam wysoko brwi.
Zauważyłam, że siedząca niedaleko dziewczyna, mniej więcej czternastoletnia, w bardzo popularnych czarnych vansach na nogach, wyciągnęła z uszu słuchawki i bez skrępowania przysłuchiwała się naszej rozmowie. Wyglądała, jakby oglądała wyjątkowo pasjonujący odcinek „Pamiętników Wampirów” czy innego modnego serialu.
Alek wzruszył ramionami.
– Pewnie taki ma plan, ale na szczęście nie żyjemy w średniowieczu i też mam coś do powiedzenia w tej kwestii. – Udało mu się zachować beztroski ton, choć spostrzegłam w jego oczach rozgoryczenie. – A zresztą, to teraz mój najmniejszy problem.
Zrobiło mi się głupio. Mieliśmy zastanowić się nad jakimś sensownym sposobem odnalezienia pozytywki, a ja go wypytywałam o plany matrymonialne. Poczułam ciepło wstydu wpełzające na moje policzki.
– Czy ty się rumienisz? – zapytał Alek z takim zdumieniem, jakby wcześniej uważał mnie za robota bez zdolności do okazywania uczuć innych niż złość i irytacja.
– Coś ty, gorąco tu strasznie po prostu. – Na potwierdzenie swoich słów wykonałam chaotyczny ruch ręką, który od biedy można było uznać za wachlowanie się.
Nawet nie chciałam zastanawiać się, jak moje zachowanie skomentowałaby piękna panna Helena Wysocka.

***

Jak właściwie do tego doszło?
Jak doszło do tego, że oślepiały mnie dwudziestopierwszowieczne promienie słońca, odbijające się od tafli szkła, która pokrywała metalowo-ceglaną konstrukcję budynku naprzeciwko? Jak doszło do tego, że zgodziłem się, by Sara – gojka o stanowczo żydowskim imieniu – zapłaciła za mój obiad, który skład się z potrawy o egzotycznej nazwie „kebab” i butelki tajemniczego, gazowanego napoju?
Nie czułem się jakoś specjalnie szczęśliwy.
Kebab okazał się całkiem smacznym pieczywem, uformowanym na kształt jakby kieszeni, którą wypełniało mięso wątpliwej jakości, nieproporcjonalnie duża porcja sałaty i cebuli oraz sos o intensywnym smaku czosnku. Na szczęście napój, mimo że przeraźliwie słodki, doskonale chłodził. A dzień był gorący, i to jak. Miałem wrażenie, że topię się niczym świeca. W uliczce, w której staliśmy, nie rosły drzewa zapewniające cień. Przed słońcem mogły chronić jedynie kilkupiętrowe kamienice, których dół zajmowały sklepy i bary, takie jak ten, w którym Sara kupiła dwie porcje kebabu. Powiedziała, że to najtańsze i najlepsze jedzenie tego typu w okolicy. Musiałem uwierzyć jej na słowo.
Gotując się powoli w zbyt grubym ubraniu i co chwila brudząc nos sosem czosnkowym, w którym dosłownie pływała zawartość cienkiej bułki, zauważyłem, że zawładnęła mną niesamowita obojętność. Zniknęły gdzieś złość, irytacja, strach, zagubienie. Było mi wszystko jedno, co stanie się w przyszłości. Żując ostatnie kawałki orientalnie przyprawionego mięsa, beznamiętnym wzrokiem przypatrywałem się potężnemu budynkowi z czerwonej cegły, pełnemu szklanych i metalowych elementów. Zastanawiałem się, czy architekt tego obiektu wzorował się na wieży Eiffla, z którą mnie budowla od razu się skojarzyła. Budynek musiał być domem mody – za szybą stały wychudzone manekiny propagujące spodnie dla kobiet i krótkie, proste sukienki bez żadnego kroju.
Dopiłem słodki napój, rozkoszując się jego ostatnimi zimnymi kropelkami, mniej więcej w tym samym czasie, kiedy Sara również skończyła jeść.
– I co? W miarę? – zapytała, wskazując głową na papierek z resztkami rozmiękłego od sosu pieczywa.
Kiwnąłem głową, niezdolny do kreatywniejszej odpowiedzi. W dodatku nie wiedziałem, w jaki sposób mógłbym skomplementować to jedzenie. Krótki ruch głową wydawał się więc najbezpieczniejszą opcją. Nie chciałem kolejnych spięć między mną i Sarą. Mój zobojętniały mózg nie był na to gotowy.
Nagle pośród innych otaczających mnie dźwięków, takich jak szum przejeżdżających niedaleko automobili, westchnienia Sary czy pokrzykiwania sprzedawcy kebabów, usłyszałem to.
Zrobiłem krok do przodu i pochyliłem lekko głowę, chcąc lepiej słyszeć.
Gdy sprzedawca kebabów umilkł na chwilę, miałem już pewność.
Diese Melodie…
Półświadomie postąpiłem jeszcze kilka kroków na przód, niechcący wchodząc pod nogi jakiejś starszej kobiecie. Nie zwróciłem najmniejszej uwagi na jej oburzenie.
Liczyła się tylko ta muzyka.
– Alek, co ty, do cholery, wyprawiasz?! – Sara wyglądała na zagniewaną. Jak przez mgłę zauważyłem, że podąża za mną.
Znajome dźwięki zaprowadziły mnie do mężczyzny, lata młodości mającego już za sobą, stojącego tuż obok wejścia do kawiarni. Źródłem owej muzyki była gitara, na której mężczyzna grał. Melodia różniła się minimalnie od tej wydobywającej się z pozytywki, ale momentalnie wzbudziła we mnie wspomnienia z minionego dnia oraz tęsknotę za moim światem.
– Przepraszam, co to za melodia? Jaki nosi tytuł? – Z trudem udało mi się sklecić te dwa pytania.
Muzykant spojrzał na mnie zdumiony.
– Właściwie chyba żaden, nie wiem, panie – odpowiedział niechętnie, marszcząc brwi.
– A autor? Kto to napisał? – Tym razem Sara okazała się szybsza ode mnie.
Czułem, że odpowiedź nieznajomego może mnie uratować. Jakbym umierał z głodu, a ona była kromką chleba.  Niczego w tamtej chwili nie pragnąłem tak bardzo, jak poznania jej.
Po kolejnym nieufnym spojrzeniu wreszcie mężczyzna się odezwał:
– Ja, bo co?
Wzrok Sary, gdyby mógł, wypaliłby mi dziurę w twarzy. Jej nieme pytanie „I co teraz?!” było głośniejsze od ryku stu ruszających automobili. Wziąłem się w garść i zmusiłem wymęczony nadmiarem emocji mózg do pracy.
– Bo mamy z panem do porozmawiania, panie…
­– Szalke – podsunął nieznajomy. – Jestem Tomasz Szalke.

***
Siergiej Fiodorow przełamał bordową pieczęć z wielką ostrożnością, jakby trzymał w rękach relikwie jednego z prawosławnych świętych, o których, kiedy był małym chłopcem, matka opowiadała mu przed snem, choć on wolał historie o rycerzach, potworach i Iwanie Groźnym.
Nie miał pojęcia, jakiej treści się spodziewać. Zaaferowany, nie chciał trwonić czasu na zamykanie drzwi sklepu. Modlił się w duchu, by nikt akurat nie wszedł. Obawiał się, że wówczas mógłby wygonić klienta, a tego mimo wszystko bardzo by nie chciał.
Wyjął z koperty kilka kartek złożonych na cztery części. Rozłożywszy pierwszą z nich, ze smutkiem stwierdził, że zapisano ją całą w jeżyku polskim. Siergiej o wiele lepiej radził sobie z czytaniem cyrylicy, choć w zasadzie w ogóle nie należał do miłośników literatury, wszystko jedno jakiej. Mimo wszystko, nie mając innego wyjścia, Rosjanin rozpoczął mozolny proces odszyfrowywania zapisków.
24 kwietnia 1856
Po wielu latach, jakie poświęciłem bez reszty na eksplorowanie i analizowanie rzeczonej sprawy, myślę, że nareszcie cel mój osiągnąłem. Choć wydaje się to nieprawdopodobnym i do dnia wczorajszego pozostawało jeno w mych sennych marzeniach…
Siergiej przerwał czytanie, by przymknąć oczy i rozmasować skronie. Tekst sprawiał mu sporo problemów. Atrament przez lata zdążył zblaknąć w niektórych miejscach, a litery, mimo iż piękne i kunsztowne, w niczym nie przypominały tych drukowanych w gazecie ani już tym bardziej rodzimej cyrylicy. Rosjanin pobieżnie przejrzał resztę tekstu, starając się jak najwięcej zrozumieć. Uważnie wczytał się w zakończenie.
Jutro będzie dniem wielkim. Nie przeczę, ryzyko także będzie wielkie. Jednakże wycofać się już nie mogę.
Niech Bóg ma mnie w swej pieczy.
T. S.

---
Wiem, wiem, jestem beznadziejna.

Zaniedbałam nie tylko moje opko, ale i Wasze blogi. Przepraszam, tylko tyle mogę powiedzieć. Ewentualnie mogę usprawiedliwić się wakacyjnymi wyjazdami i wakacyjnym leniem. Obiecuje ponadrabiać wszystkie zaległości!
Co do rozdziału – ja jestem zadowolona, tak nieskromnie napiszę, a co! :'D Wiem, że akcja rozwija się ślimaczym tempem, ale to jest właśnie mój styl, ciężko mi to zmienić. Moje rozdziały w jakiś 75% składają się z tzw. fragmentów przejściowych (czyt. niepotrzebnych dialogów i interakcji między bohaterami, które nie wnoszą za wiele do akcji, ale do postrzegania mojego opkowego świata całkiem sporo). No nic, koniec tego tłumaczenia się. Chciałam po prostu, żebyście wiedzieli, że taki mój styl, Deal with it. xd
Jak zwykle jestem ciekawa Waszych opinii. :))

PS Tak teraz patrzę – to mój nowy najdłuższy rozdział! Rozkręcam się. ;D


niedziela, 7 czerwca 2015

-Rozdział III-

Wszyscy mężczyźni są tacy sami, a szlachetność nie zawsze popłaca

– Zaraz dostaniesz zeza – powiedziałam dość głośnym półszeptem, tak, by Alek na pewno usłyszał.
W niedzielny poranek tramwaj świecił pustkami. Oprócz Alka i mnie do grona pasażerów zaliczała się para staruszków w drugim końcu wagonu i stojąca jakieś pięć kroków od nas młoda kobieta o figurze miss. Warto też dodać, że swą idealną sylwetkę przyodziała w króciutką, kwiecistą sukienkę. Tenże właśnie fakt zmuszał Alka do ciągłego zerkania na naszą współtowarzyszkę podróży.
Wbrew moim oczekiwaniom chłopaka wcale nie speszyła moja uwaga.
– Zazdrosna? – Popatrzył na mnie z kpiącym uśmieszkiem.
W myślach musiałam przyznać, iż owszem, byłam trochę zazdrosna.
No bo która dziewczyna nie zazdrościłaby takiej figury?
– Czy tak właśnie zachowuje się dżentelmen z początku dwudziestego wieku? – spytałam, by sprowadzić rozmowę na nieco inny tor.
– Wyobraź sobie, że poza podawaniem matce soli trzeźwiących ci dżentelmeni mają też swoje życie – odparł Alek. Wciąż kpiąco się uśmiechał, jednak w jego głosie usłyszałam lekkie rozgoryczenie, najpewniej spowodowane wspomnieniem codzienności, do której nie wiedział, jak ma powrócić.
Współczułam mu. Szczerze mu współczułam. Nie potrafiłam wyobrazić sobie siebie w takiej sytuacji. Co ja bym zrobiła, gdybym jakimś cudem znalazła się w roku dwa tysiące sto którymś? Jak bym się czuła ze świadomością, że całe moje życie zostało w odległej przeszłości, a moich bliskich mogę odwiedzić już tylko na cmentarzu?
Potrząsnęłam głową, by odpędzić od siebie niechciane myśli i na powrót skupiłam się na Alku.
Siedział bokiem na tramwajowym krzesełku, nienaturalnie wręcz wyprostowany (biorąc pod uwagę, że w tramwaju każdy siedzi rozwalony jak mu wygodnie). Jak ktoś, komu od małego powtarzano w kółko „plecy prosto!” albo jakby trenował jazdę konną czy szermierkę (nie wiedziałam, czy  w jego czasach szermierka cieszyła się popularnością, ale nie zapytałam – nie chciałam wyjść na ignorantkę). Ubrany był tak samo jak wczoraj z tą różnicą, że, z racji upalnej pogody, szarą marynarkę trzymał w rękach, rękawy białej koszuli z krótkim kołnierzykiem podwinął do łokci, a bardzo niedzisiejszą kamizelkę miał rozpiętą.
Nosił szelki.
O mamo, kto jeszcze w ogóle nosi szelki?, pomyślałam w pierwszej chwili, po czym przypomniałam sobie, że kiedyś były praktycznie obowiązkowym elementem stroju. Ucieszyłam się, że już nie są. Trzeba mieć niebywałe szczęście, by nie wyglądać w nich jak rolnik lub dziecko z przedszkola. Ale do Alka pasowały. Pasowały do idealnie prostej sylwetki, do arystokratycznej twarzy z prostym nosem, wąskimi ustami i głęboko osadzonymi, brązowymi oczami, aktualnie podkrążonymi i zaczerwienionymi (pewnie nie mógł zasnąć, nie dziwiłam mu się).
Czy był przystojny? Może i tak, na swój dziwny, surowy sposób.
– W dodatku stroje, tym bardziej damskie, w twoich czasach dość mocno różnią się od tych ogólnie przyjętych w moich. Tutaj tak jakby bardziej… – chłopak urwał, zapewne zastanawiał się nad właściwym słowem – … oszczędzacie materiał?
– Ale z tego co widzę, nie przeszkadza ci to zbytnio – zauważyłam, zezując na stojącą niedaleko kobietę.
Alek wzruszył ramionami i wykonał nieokreślony ruch ręką, jakby chciał powiedzieć, że raczej nieszczególnie.
To ja tu specjalnie założyłam spódnicę do kostek, żeby go nie gorszyć ani nic, a ten wgapia się w nogi przypadkowych kobiet? Ech, wszyscy mężczyźni są tacy sami, niezależnie od wieku, w jakim się urodzili.
– Dobra, ty secesyjny bezwstydniku, wysiadamy.
Wysiedliśmy więc i ruszyliśmy jakże malowniczymi jeżyckimi* uliczkami do celu naszej podróży, którym było mieszkanie mojej siostry. A doprecyzowując – mojej starszej siostry i jej chłopaka.
Przez większość nocy zastanawiałam się, co zrobić. Sytuacja przedstawiała się prawie beznadziejnie. Prawie, bo jako naiwna optymistka wierzyłam, że każdy problem ma jakieś rozwiązanie, trzeba go tylko dobrze poszukać. I czasem nieźle się przy tym namęczyć, ale to już inna sprawa. Największym problemem było to, że teoretycznie Alek nie istniał. No dobra, istniał, ale zapewne jako kilkudziesięcioletnie zwłoki. Nie miał żadnych dokumentów, z przyczyn oczywistych nie mógł ich wyrobić. Nie mógł też iść do szkoły, na studia, do pracy. Nawet biletu ulgowego na tramwaj nie mógł kupić. Prawo nie przewidywało podróży w czasie. Nikt nie przewidywał.
Sporą część nocnych rozmyślań poświęciłam filmom, których bohaterowie znaleźli się w podobnej sytuacji. Oczywiście okazało się, że tylko straciłam czas. W reżyserskich wizjach podróży w czasie bohater nigdy nie miał tak prozaicznych problemów jak brak dokumentów. Zazwyczaj musiał uratować świat, miasto albo przynajmniej ukochaną. Nie wiem dlaczego, ale jakoś nie widziałam Alka w roli przystojnego superbohatera w obcisłym kostiumie… Nie, zdecydowanie nie.
W końcu, gdy przekraczałam już granicę jawa – sen, a w mojej głowie niebezpiecznie często zaczął pojawiać się obraz Alka w masce Batmana, wpadłam na pewien pomysł, tyleż genialny, co raczej desperacki. I na pewno tylko tymczasowy.

***

Niesamowicie ucieszyłem się, kiedy okazało się, że poza robotniczymi, kwadratowymi budynkami istnieją też normalne kamienice. Co prawda trochę zaniedbane, a niektóre wręcz błagające o to, by je odmalować, przeplatające się gdzieniegdzie z „nowoczesną”, klocowatą architekturą, ale to i tak zawsze coś.
Powietrze było lepkie i gorące. Przeżyłem coś w rodzaju minimalnego szoku termicznego – jeszcze kilkanaście godzin temu żyłem podczas całkiem przyjemnego początku wiosny, a teraz niespodziewanie musiałem przestawić się na upalną końcówkę czerwca. Chociaż po głębszym zastanowieniu uznałem, że nie powinienem narzekać, mogłem trafić w sam środek srogiej zimy. Łatwiej zdjęć marynarkę niż wyczarować skądś kożuch.
Sara powiedziała, że idziemy do mieszkania jej siostry. Musiało jej się powodzić znacznie lepiej niż ich matce, gdyż mieszkała w znacznie bardziej reprezentacyjnym budynku, bliżej centrum w dodatku. Może dobrze wyszła za mąż.
Gdy z zacienionego chodnika weszliśmy do jednej z kamienic (z płaskorzeźbą nad drzwiami ładnie prezentującą się nawet pod warstwą brudu), a następnie do jednego z mieszkań na pierwszym piętrze, byłem pewny, że albo siostra Sary ma niezwykle miłe usposobienie, albo w jakiś niejasny sposób omotała swojego męża (czy też chłopaka, jak się później okazało).
Nawet Helena, zdaniem połowy Gdańska ucieleśnienie dobrego wychowania i słodyczy, w żaden sposób nie potrafiłaby skomplementować wyglądu siostry Sary. Młoda kobieta, na oko mająca ze dwadzieścia lat, naprawdę nie grzeszyła urodą – wysoka, wyższa ode mnie o jakieś pół głowy (a do najniższych się nie zaliczałem), z włosami pozaplatanymi w cienkie warkoczyki i z mnóstwem piegów nie tylko na chudej twarzy, ale także na ramionach. Uśmiechała się jednak szeroko, a uśmiech ten, obejmujący również błękitne oczy, takie same jak oczy Sary, dodawał jej trochę urody, w przypadku której natura okazała się taka skąpa.
– Hej, hej, wchodźcie szybko do środka, bo przeciąg się zrobi – powiedziała i pociągnęła Sarę za rękę. Gdzieś w głębi mieszkania trzasnęły drzwi, a zaraz potem zapłakało dziecko. – No właśnie – mruknęła.
Największą zaletą mieszkania był normalny, wysoki sufit. Reszta przypominała mieszkanie Sary – nowoczesne meble, dziwne przyrządy, których zastosowania nie miałem jeszcze okazji poznać, elektryczność (bardzo popularna w tych czasach, jak zdążyłem zauważyć), mało miejsca, wszystko raczej skromne. W odróżnieniu od spokojnego biało-czarnego wystroju u Sary, tutaj wszystko było kolorowe i niekoniecznie do siebie pasowało.
– Jak ci mówiłam… – Sara zwróciła do siostry, ale przerwał jej mężczyzna wychodzący zza drzwi znajdujących się bardzo blisko dużej szafy w mocnym, niebieskim kolorze. Trzymał na rękach małe dziecko, może roczne, które popłakiwało raz po raz.
– Hela, weź to dziecko i zrób coś z nim – powiedział wzburzony, rozglądając się gorączkowo po pokoju, jakby czegoś szukał.
Siostra Sary przewróciła oczami i zgodnie z życzeniem wzięła dziecko. Mężczyzna tym czasem w pośpiechu przekopywał stertę zielono-niebieskich poduszek leżących na sofie, aż wreszcie pod jedną z nich znalazł srebrny klucz. Nie zwrócił najmniejszej uwagi ani na Sarę, ani na mnie. Jakby codziennie jego szwagierka sprowadzała do domu obcych ludzi.
Powoli cała ta przyszłość zaczynała coraz mniej mnie dziwić.
– To idę – burknął zanim z trzaskiem zamknął za sobą wejściowe drzwi. Dziecko zapłakało mocniej.
– Nie przejmujcie się, Michał nienawidzi chodzić w niedziele do pracy, w dodatku zawsze się spóźnia. – Siostra Sary wzruszyła ramionami i spojrzała na mnie. – Sara mi coś tam opowiedziała. Jestem Helena.
– Naprawdę? – wyrwało mi się.
Cóż za ironia. Gdyby Helena to widziała! To samo imię, a dwie osoby tak bardzo się różniące, że bardziej już się chyba nie da.
­ –  Wiem, że dziwne imię, ale to po praprababci – zmarszczyła czoło, jakby zastanawiała się, czy się nie pomyliła. – Babcia nalegała, mówiła, że jej babcia była tak uroczą kobietą, że po prostu muszę dostać imię po niej. Możesz mówić mi Hela, jak wszyscy.
– Aleksander Sarnowski, może być Alek. A Helena to normalne imię, moja znajoma też je nosi i przypomniała mi się po prostu w tym momencie – trochę starałem się wytłumaczyć z wcześniejszego zachowania, nie miałam przecież nic złego na myśli, lecz mimo to zrobiło mi się głupio.
– Znajoma i taka reakcja – mruknęła Hela i uniosła brwi. – No dobrze, niech ci będzie.
Ta kobieta miała niezwykły dar błędnego interpretowania wszystkich moich wypowiedzi. Uznałem, że dalsze próby tłumaczenia się byłyby bezcelowe, więc nic nie powiedziałem.
– Słuchaj, Hela – zaczęła Sara. – Przez telefon trochę ci już przedstawiłam, jak wygląda sytuacja. Alek to mój kolega. Z obozu językowego. Przyjechał do Poznania na tydzień, bo potem jedzie dalej i nie ma tak jakby się gdzie zatrzymać, więc wiesz, pomyślałam o tobie i…
To była najgorsza i najmniej realistyczna historia, jaką w życiu słyszałem. Nikt by się na nią nie nabrał. Poza Sarą pewnie, gdyby, rzecz jasna, to nie ona ją wymyśliła.
Siostra patrzyła na nią ze zmrużonymi oczami.
– Ale wiesz, że my za tydzień wyjeżdżamy do Kołobrzegu?
– Wiem, wiem, na ten tydzień tylko jakbyś mogła…
Hela zmierzyła mnie wzrokiem.
– A gdzie masz jakiś bagaż czy coś?
Wtedy zdałem sobie sprawę z beznadziejności mojego położenia. Nie miałem nic. Żadnych pieniędzy, ubrań. Byłem całkowicie zdany na łaskę obcych ludzi. Widziałem całą tę sytuację boleśnie jasno, gdyż minęło wczorajsze otumanienie. To nie była gra ani zabawa, którą w każdej chwili można przerwać, ani też wycieczka turystyczna, gdzie ktoś zadba o wyżywienie i zakwaterowanie, a ja mam tylko podziwiać uroki przyszłości. To było prawdziwe życie.
Jeszcze nigdy nie czułem się tak źle.
– Saro, możemy porozmawiać chwilę na osobności? – spytałam w momencie, gdy dziewczyna otwierała usta, by powiedzieć kolejne żałośnie słabe kłamstwo.
Skinęła głową i spojrzała na siostrę, która wskazała ręką drzwi obok niebieskiej szafy, a potem całą swą uwagę skupiła na dziecku.
– Posłuchaj, to wszystko nie ma sensu! – powiedziałem, gdy tylko weszliśmy do pokoju, który okazał się sypialnią i pokojem dziecięcym w jednym. – Nie mogę sprawiać kłopotu całej twojej rodzinie, siedząc im na głowie wbrew ich woli. To się nie uda.
– A masz jakiś lepszy pomysł? – syknęła Sara.
– Oczywiście, że nie mam. Jestem ci bardzo wdzięczny za wszystko, co dla mnie zrobiłaś, ale na dłuższą metę tak się nie da. Nie mam zamiaru żerować na tobie i twojej naiwności.
– No wiesz! – żachnęła się.
– Wybacz, ale to prawda. Nigdy w życiu nie spotkałem kogoś równie naiwnego. Nie będę tego dłużej wykorzystywał.
– Jaki łaskawy! To co niby zrobisz? – Sara chwyciła się pod boki i popatrzyła na mnie groźnie, jakbym wyrządził jej wielką krzywdę, a nie właśnie ściągał ciężar z barków. Zirytowało mnie to trochę. Czy nie powinna raczej być mi wdzięczna?
– Jeszcze nie wiem – warknąłem i szybkim krokiem wyszedłem z pokoju.
Minąłem Helę, która ze zdezorientowaną miną trzymała w ręce butelkę z mlekiem.
– Przepraszam – powiedziałem, czując, że należą jej się jakieś wyjaśnienia, ale nie bardzo miałem pomysł, jakie, po czym opuściłem mieszkanie.
Brawo, Aleksander, pomyślałem, gdy wyszedłem na zacienioną ulicę, pełną nowoczesnych automobili. Gratuliere! Teraz to dopiero jesteś w czarnej dupie.



***

Skąd w jego sklepie wzięła się właściwie ta pozytywka?
Pytanie to męczyło Siergieja Fiodorowa przez większą część dnia 16 kwietnia 1912 roku, dobę po tajemniczym zniknięciu młodzieńca z jego sklepu. Przez nie oschle potraktował tyczkowatego rudzielca, który chciał kupić jakiś kajet i dwa ołówki. Prawie zignorował niemiecką panienkę pytającą o drogę do Königliches Residenzschloß. „Zamek Cesarski? Ja, ja, nach rechts, dann links” wymamrotał roztargniony pod nosem. Nawet jeśli Fräulein go zrozumiała, prędzej oddaliła się od celu swojej podróży aniżeli przybliżyła, korzystając z instrukcji Rosjanina.
Gdzieś około godziny piętnastej Siergiej doznał nagłego olśnienia. Spowodował to być może chwilowy brak klientów, klakson przejeżdżającego ulicą automobilu lub wątły promyk słońca, który przedarł się przez szarawe chmury i padł prosto no policzek Fiodorowa, albo też wszystkie te rzeczy razem wzięte, nieistotne - ważne, że stało się.
Przypomniał sobie.
Pewnego dnia, kiedy dopiero rozpoczynał karierę sklepikarza, staruszka mieszkająca w tej samej kamienicy co on za pół darmo sprzedała mu grać gratów, które zabrała ze strychu syna mieszkającego kilka ulic dalej – trochę skomplikowana historia, nie ma się co rozwodzić nad szczegółami. Wśród tych rupieci znalazła się metalowa puszka, a w niej rzeczona pozytywka. Tak, tak właśnie było. Siergiej uśmiechnął się z zadowoleniem i typowym sobie gestem pogładził siwą brodę.
Przypomniał sobie również, że w metalowej puszce trzyma wszystkie listy od przyjaciół i rodziny, jakie kiedykolwiek dostał. Nie było ich dużo, znał prawie wszystkie na pamięć. Lubił czytać je, gdy czekał na kolejnych klientów, dlatego trzymał puszkę pod ladą, tuż obok swojej fajki i szmatek do przecierania blatów.
Zadziwiająco zwinnie jak na swój wiek schylił się i sięgnął po puszkę. Gdy chłodny metal dotknął skórę dłoni, Siergieja przeszedł dreszcz podniecenia. W sumie nie wiedział, czego oczekiwał. Przecież przeglądał zawartość puszki średnio co tydzień. Doskonale znał każdą kartkę papieru, którą tam umieścił. Listy od rodziny, przyjaciół. O tym, że jego bratanek wstąpił do armii carskiej. O tym, że Anton, jego najlepszy przyjaciel, rozważa podróż do Ameryki i osiedlenie się tam na zawsze. O tym, że w dziwnych okolicznościach zmarł wujek (nie przejął się tym zbytnio, widział go pięć razy w życiu, w tym raz podczas antycarskiego przemówienia, które brat matki wygłaszał stojąc na odwróconym do góry kołami wozie, we wsi, gdzie mieszkał, jakieś dwadzieścia wiorst od Moskwy; zdaniem Siergieja otwarte krytykowanie władzy nie było najrozsądniejszym pomysłem). O tym, że Anton wyjechał do Francji, bo uznał, że to będzie tańsze niż Ameryka (Siergiej wiedział, że przyjaciela po prostu przerażało przepłynięcie całego Atlantyku). O tym, że carowi Mikołajowi urodził się syn (matka rozpisała się o tym na dwie strony, jakby myślała, że w Poznaniu nie znają jeszcze takich wynalazków jak gazety). O tym, że Anton nie był w stanie nauczyć się francuskiego, więc wrócił do Rosji. O tym, że ojciec umarł, najprawdopodobniej na gruźlicę albo może po prostu ze starości.
W tych sfatygowanych kartkach Siergiej odnajdywał pocieszenie (nawet w tych smutnych), gdy tęsknił za domem. Przypominały mu o jego przeszłości, rodzinie, pochodzeniu.
Teraz jednak bezceremonialnie wysypał wszystko na ladę i bardzo, bardzo dokładnie obejrzał ze wszystkich stron metalową puszkę. Ku swemu rozczarowaniu nie zauważył nic szczególnego. Popukał delikatnie w denko, ale nic się nie wydarzyło. Czując narastającą frustrację i bezsilność, uderzył mocniej. Usłyszał charakterystyczny metalowy zgrzyt, a chwilę później na drewniany kontuar z brzdękiem upadła cienka metalowa płytka.
A tuż za nią niewielka koperta zalakowana bordowym woskiem.

* Dla niezorientowanych - Jeżyce to jedna z dzielnic Poznania (trochę zapuszczona momentami), którą wszyscy pewnie kojarzycie z "Jeżycjady" Małgorzaty Musierowicz. :))

---
Nareszcie skończyłam ten rozdział! Bardzo Was przepraszam, że musieliście tyle czekać. Ale coś za coś - nie wiem, czy zauważyliście, ale na razie jest najdłuższy ze wszystkich. No i była niespodzianka - wrócił Siergiej! I chyba zadomowi się na dobre, gdyż rozbudowałam jego rolę. :))
Dziękuję wszystkim za komentarze pod poprzednim rozdziałem, jesteście niesamowici. <3
Piszcie śmiało swoje opinie! 

niedziela, 10 maja 2015

-Rozdział II-

Nowa rzeczywistość i naiwna rzeczywistość

Czy to wszystko to sen?
To pytanie cały czas krążyło w moim umyśle, obijając się o tysiące innych, na które nie potrafiłem znaleźć odpowiedzi.
Obrazy przewijały się przed moimi oczami jak w fotoplastykonie, tyle że co najmniej dziesięć razy szybciej. Patrzyłem, lecz nie widziałem. Rejestrowałem jedynie pojedyncze fragmenty, których nie potrafiłem złożyć w całość. Z trudem skupiałem się na słowach Sary.
Nadzieja na to, że to tylko sen z sekundy na sekundę malała – i to było najgorsze.
Zacząłem się bać. Był to instynktowny strach, jaki odczuwa każda żywa istota, gdy zagrożone jest jej istnienie. Tak, zagrożone istnienie. Bo nie wiedziałem nic. Co, gdzie, jak, dlaczego – kompletnie nic. Dodatkowo przerażał mnie sam strach, jaki czułem. Brzmi głupio, ale to prawda. Nie byłem przyzwyczajony do bania się. Zawsze to inni się bali, a ja mogłem wtedy pochwalić się swoją odwagą. Ale nie oszukujmy się – to były błahostki, takie jak złapanie dziewczęcego kapelusz, który wiatr porwał w spienione fale Bałtyku. Odwaga wynikająca z lekkomyślności i chęci popisania się. Zwykła bohaterszczyzna.
Czułem strach, ale nie chciałem, żeby Sara o tym wiedziała. Nie chciałem pokazywać jej, jak bardzo zagubiony jestem, choć pewnie sama już dawno się domyśliła. Nie ma co ukrywać – na razie udawanie niewzruszonego dżentelmena szło mi raczej kiepsko, żeby nie powiedzieć żałośnie źle. Ojciec nie byłby ze mnie dumny. Zawsze powtarzał, że mężczyzna powinien zachowywać swoje emocje dla siebie. Co prawda sam nie do końca stosował się do tej zasady…
Cóż, w każdej rodzinie zdarzają się hipokryci.
Wysiedliśmy z tramwaju. Sara poprowadziła mnie w głąb długich, czteropiętrowych budynków z płaskimi dachami. Bloki przypominały nieco ubogie kamienice dla robotników. Najwyraźniej ktoś wpadł na pomysł, by nieco rozweselić mieszkańców i pomalować ich nijakie domy na wesołe, pozytywne kolory. Nie wiem, czy był to dobry pomysł, ale już nie mnie to oceniać.  W przerwach między kolejnymi budynkami znajdowały się ławki, klomby ze zmarnowanymi kwiatami, drzewa i latarnie. Z pęknięć na płytach chodnika wyrastała trawa. Zabawne, ile nic nie znaczących szczegółów spostrzegłem podczas tej kilkuminutowej drogi!
Przeszliśmy przez dwie pary drzwi. Pierwsze, odrapane prowadziły do wnętrza budynku, a drugie, niezniszczone – do wnętrza jednego z mieszkań na drugim piętrze.
– No, co tak stoisz jak cielę? Wchodź! – Sara weszła do środka i ściągnęła czarne buty przypominające baletki.
Dziwna – słowo, które najlepiej opisywało Sarę. Nie przypominała żadnej ze znanych mi dotąd dziewcząt. Przy niej zupełnie zapominałem o wszystkich zasadach dobrego wychowania i tego całego savoir vivre’u. Moja matka jak nic zemdlałaby, gdyby zobaczyła mnie w towarzystwie Sary. Ta sukienka… Albo co to tam w ogóle było (według mnie bardziej przypominało średniowieczną włosienicę). W pierwszym momencie uznałem, że dziewczyna jest emancypantką, a jej strój to najnowszy element buntu. Ostatecznie musiałem przyznać, że był bardziej atrakcyjny od transparentów z hasłami, gdyż odsłaniał całkiem zgrabne, choć może nie najchudsze nogi Sary.
Ale najważniejsze, że zdecydowała się mi pomóc. Nie wiem, co bym zrobił, gdybym jej nie spotkał.
Wszedłem za Sarą do mieszkania, które dość mocno różniło się od mojego mieszkania w gdańskiej kamienicy. Sufit był niżej, ogólnie pomieszczenia wydawały się dużo mniejsze. Brakowało miejsca. I ludzi, co uświadomiły mi panujące w mieszkaniu cisza i spokój.
– Mieszkasz tu sama? – spytałem zdziwiony, rozglądając się po pokoju, w którym się znajdowałem. Chyba był to salon. Albo raczej miniaturka salonu. W niewielkiej przestrzeni pomiędzy chirurgicznie białymi ścianami jakimś cudem upchnięto sofę, dwa fotele, stolik do kawy i komodę.
– Jasne, że nie, z mamą – odpowiedziała Sara. Lawirując między fotelami, przepchnęła się do niskiego stolika i podniosła z niego jakąś kartkę. – To od niej. Jest na dyżurze, wróci rano.
Sara usiadła na sofie, a ja poszedłem za jej przykładem i usiadłem na jednym z foteli, naprzeciwko dziewczyny. Przyjrzałem się jej uważnie. Dopiero teraz, w normalnym świetle, zobaczyłem, że jej włosy mają ciemnokasztanowy kolor, oczy są niebieskie, a nos szpeci kilka piegów. Wyglądała na szesnaście lub siedemnaście lat.
– Powiesz mi, co tak właściwie ci się stało? – spytała patrząc na mnie poważnie. Poczułem się jak u psychologa.
– Sam nie wiem – odparłem zgodnie z prawdą.
– Ktoś cię pobił? Okradł? To jakiś gang? Podpadłeś im? Wiesz, dresy nie lubią eleganckiego retro…
Nie miałem pojęcia, o czym ona mówiła. Znów powróciła dezorientacja i lekkie otumanienie. Tym razem czułem też irytacje. Ta sytuacja zaczynała mnie już męczyć. Chciałem posiedzieć w jakimś chłodnym, cichym miejscu, najlepiej na plaży po zachodzie słońca, ale przede wszystkim chciałem zapalić. Problemem był brak zapałek. Kurt kupił je od tego starego Rosjanina, tuż przed tym jak wszystko się skomplikowało.
– To jak było? – nie ustępowała Sara.
Wyciągnęła z kieszeni „sukienki” prostokątny, czarny przedmiot, ten sam, który upuściła na chodnik, kiedy na mnie wpadła, i zaczęła bębnić w niego opuszkami palców.
– Byłem w sklepie… Znaczy byliśmy, ale oni potem wyszli i… – Monotonne uderzanie w ów przedmiot strasznie mnie rozpraszało. I mocno denerwowało. – Mogłabyś przestać? Co to właściwie jest?
Sara spojrzała na mnie zdziwiona.
– Co? To? Yyy… telefon?
– A już myślałem, że kocia nerka grająca na skrzypcach – zakpiłem mocno już zirytowany. – Przecież wiem, jak wygląda telefon.
Mój ojciec ma w swoim gabinecie telefon, normalny telefon z słuchawką, tarczą z cyframi, kablem, czyli inaczej ze wszystkim, czego na pewno nie ma czarny prostokąt Sary. 
– No więc o co ci chodzi? – Obdarzyła mnie zagubionym i jednocześnie badawczym spojrzeniem, jakby zastanawiała się, czy aby na pewno jestem normalny.
Ukryłem twarz w dłoniach. W jednej chwili poczułem się bardzo zmęczony. Przypomniałem sobie to, co Sara powiedziała o zatonięciu Titanica – minęło sto lat od tego czasu. Musiałem się upewnić.
– Możesz podać mi dzisiejszą datę? Dokładną.
– Dwudziesty czerwca dwa tysiące czternaście. – Dziewczyna mówiła wolno i wyraźnie, jakby zwracała się do niezbyt rozgarniętego dziecka. – Wyjaśnisz mi wreszcie, o co chodzi?
– I tak nie uwierzysz – powiedziałem zrezygnowany.
– W zeszłym tygodniu mój kolega włożył sobie żarówkę do buzi, a wszyscy przecież wiedzą, że potem nie da się jej wyjąć… Teraz nic mnie już nie zaskoczy, serio. Siedemnaście lat, a zachowuje się, jakby miał siedem… Mów!
Historia kolegi-idioty dziwnym trafem wcale nie podniosła mnie na duchu, ale ostatecznie zdecydowałem się spróbować zaspokoić ciekawość Sary, choćby tylko po to, by oddalić od siebie ryzyko kolejnych anegdotek.



Spodziewałam się różnych wyjaśnień, naprawdę najróżniejszych. Ale na to, co usłyszałam nie byłam gotowa.
Mój towarzysz zaserwował mi przedziwną historię, w której główna rola przypadła ślicznej, zepsutej pozytywce, pełniącej funkcję wehikułu czasu. Pobocznymi bohaterami byli stary rosyjski sklepikarz, dwójka na pół niemieckich kumpli i zapałki, a tłem – rok tysiąc dziewięćset dwunasty. Wszystko to wydało mi się absurdalne i nieprawdopodobne. Mógłby po prostu przyznać się, że rodzice wyrzucili go z domu albo kumple z akademika albo że się zgubił. Zrozumiałabym to, serio.
Moja mina najwyraźniej idealnie wyrażała wszystko, co w tamtej chwili czułam, bo Alek (przecież nie mogłam cały czas nazywać go Aleksandrem) spojrzał na mnie ponuro spod zmarszczonych posępnie brwi.
– Mówiłem, że mi nie uwierzysz – mruknął jeszcze bardziej zrezygnowany, po czym wymamrotał coś do siebie, chyba po niemiecku.
Zrobiło mi się go żal.
– Ja… – chciałam się jakoś wytłumaczyć, ale on nie pozwolił mi dokończyć.
– Rozumiem, gdyby mi ktoś coś takiego powiedział, także bym nie uwierzył.
– Nie masz może żadnego dowodu osobistego, nie wiem, paszportu, legitymacji, czegokolwiek?
Pokręcił powoli głową. W sumie nawet nie wiedziałam, czy w jego czasach istniały w ogóle takie dokumenty.
– Mam co najwyżej kilka feningów. – Wyciągnął z kieszeni spodni kilka monet i położył je na ławie.
Ponad stuletnie monety leżące na czarnym, nieco tandetnym i bardzo nowoczesnym stoliku z IKEI – ta myśl wydała mi się niesamowicie intrygująca. Zafascynowana pochyliłam się, by przyjrzeć się pieniądzom. Kilka z wybitym rok tysiąc dziewięćset jedenastym, inne tysiąc dziewięćset piątym, dziesiątym, różnie. Nie pasowało mi, że nie są brudne ani zniszczone, ale były przecież w obiegu dopiero od kilku lat, czas jeszcze nie miał szansy ich nadgryźć.
Zamyśliłam się. Stare pieniądze, staroświeckie ubranie, akcent też trochę dziwny. W sumie dlaczego Alek miałby mnie oszukiwać? No, może i istniało kilka odpowiedzi na to pytanie, ale moja wrodzona naiwność ponownie tego dnia wygrała. Westchnęłam głęboko.
– Dobra, załóżmy, że ci wierzę ci, chociaż twoja historia ma tyle sensu co przegrana Hiszpanii z Chile w ostatnim meczu – powiedziałam, zanim uświadomiłam sobie, że chłopak nie ma pojęcia o trwającym mundialu.
Alek spojrzał na mnie z niedowierzaniem i lekkim politowaniem. Ech, coś czułam, że to politowanie rzadko opuszcza jego spojrzenie. Wzruszyłam tylko ramionami.
– To w którym roku się urodziłeś? – zapytałam.
– Tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym czwartym – odpowiedział już trochę mniej ponurym głosem.
– Wow! Człowieku, ty masz sto dwadzieścia lat! – wykrzyknęłam po przeprowadzeniu w głowie niezbyt skomplikowanych obliczeń.
Chłopak uśmiechnął się krzywo.
– Raczej osiemnaście.
– Wiesz, ile rzeczy cię ominęło? Sto lat historii! Dwie wo…
– Nie. – Alek stanowczo mi przerwał. – Nie chcę znać przyszłości. Znaczy – dla ciebie przeszłości. Już i tak wiem, że Polska odzyska niepodległość. – Jego twarz rozjaśniła się tak samo jak w tramwaju, gdy zorientował się, że wszyscy mówią po polsku. Perspektywa wolnej ojczyzny musiała być dla niego czymś niesamowicie szczęśliwym.
– Dobrze, dobrze, już nic nie mówię – uniosłam ręce w obronnym geście. – A… Jak zamierzasz wrócić?
Niepotrzebnie zadałam to pytanie. Alek znów spochmurniał.
– Nie mam pojęcia – odpowiedział sucho.
Zapadła nieprzyjemna cisza. A było już całkiem nieźle! Cały czas przeklinałam się w myślach za popsucie dobrej atmosfery.
– Masz może zapałki? – chłopak przerwał milczenie. Wyciągnął z wewnętrznej kieszeni marynarki papierośnice, a z niej jednego papierosa.
– A po co ci one? – spytałam niezbyt mądrze. Czasami naprawdę nie grzeszyłam refleksem i błyskotliwością.
– Chcę rozpalić ognisko. – Alek przewrócił oczami.
Oho, czyli sto lat temu też potrafili być cyniczni. Zburzyło to trochę moje piękne wyobrażenia o bezustannie sypiących komplementami młodzieńcach i uroczo rumieniących się, niewinnych panienkach. Ale cóż, chłopak przynajmniej choć trochę odzyskał humor.
– W pierwszej szufladzie komody – zreflektowałam się. – I lepiej wyjdź na balkon, mama nie toleruje palenia. Jest onkologiem i ciągle gada o raku płuc.
– Bez przesady, wszyscy palą. Nawet te snobistyczne panienki, gdy tylko matki spuszczą je z oczu.
Alek zniknął za zasłoną (również z IKEI, nawiasem mówiąc), za którą znajdowały się drzwi na balkon i sam balkon. Ja natomiast wzięłam do ręki telefon i włączyłam Internet. Chciałam dowiedzieć się więcej o podróżach w czasie, czy są w ogóle możliwe albo czy kiedyś będą możliwe. Po kilku minutach błądzenia w otchłani Internetu natknęłam się na naukowy bełkot o fizyce kwantowej (z którego nic nie zrozumiałam), garść filmów i książek o podróżach w czasie, artystyczne zdjęcia zegarów i mem o amerykańskich naukowcach. Dałam sobie z tym spokój. Nie sądziłam, by cokolwiek z tego mogło pomóc.

---
Powinnam popracować nad szybszym pisaniem, naprawdę. ;'))
Rozdział nadal sielankowy i spokojny (możecie uważać, że trochę nudny), ale musicie wiedzieć, że bardzo lubię takie rozdziały. xd Alek i Sara stali się trochę mniej anonimowi. Jestem bardzo ciekawa, co o nich myślicie. :))
Dziękuję bardzo za wszystkie komentarze, poza tym, że mnie motywują, to bardzo miło mi się je czyta. Fajnie poznać opinie innych o moim opku. ;)) No i mogę też odkryć nowe blogi do czytania, podawajcie więc śmiało linki do siebie, z chęcią poczytam.

PS A tak z innej beczki - czy ktoś z Was ogląda/czyta "Grę o tron"? Czy Was też strasznie denerwuje Daenerys? Tym bardziej w ostatnim odcinku... Serialowa jest chyba jeszcze gorsza niż książkowa, ugh. No nic, kończę już, zaraz mój dopisek będzie dłuższy od rozdziału. xd

poniedziałek, 6 kwietnia 2015

-Rozdział I-

Istotny charakter ubrań

Pozytywka była zepsuta. Mogłem się tego spodziewać. To w końcu sklep starego Rosjanina. Swoją drogą co on tutaj robił? Pewnie musiał płacić niezły haracz, żeby nie odesłali go na ten jego zacofany wschód. Ale wracając do pozytywki – szkoda, że była niekompletna. Planowałem dać ją Helenie, może by jej się spodobała. A już na pewno mój ojciec by się ucieszył. Całkowicie popierał podlizywanie się córkom bogatych i wpływowych obywateli Gdańska. Ale nie wypada przecież podarować komuś takiego szmelcu. Już to sobie wyobraziłem, daję Helenie śliczne pudełeczko, ona je otwiera, zaczyna płynąć ładna muzyka, wszystko pięknie, kiedy nagle ona zauważa, że w środku kręci się tylko jakiś przybrudzony talerzyk. Zapewne padłoby zdziwione pytanie podszyte rozczarowaniem. „A gdzie tancerka, Aleksandrze?”. Wolałem zaoszczędzić sobie takiego wstydu, więc zatrzasnąłem tę nieszczęsną pozytywkę. I wtedy nagle zrobiło się ciemno.
W jednej chwili otoczyła mnie nicość. Cisza i jednocześnie głuche dudnienie. Ciemność i bezbarwne błyski.
Aż w końcu otworzyłem oczy.
Znajdowałem się na jakiejś uliczce, z obydwóch stron zabudowanej ciemnymi, ściśniętymi  kamieniczkami. Nie widziałem w pobliżu nikogo innego, choć słyszałem w oddali gwar miasta. Zdziwiło mnie to, że paliły się latarnie. Przecież była dopiero trzynasta! I dlaczego słońce już zachodziło? O trzynastej powinno mocno świecić! Wyciągnąłem z kieszeni zegarek. Dokładnie trzynasta dwadzieścia jeden. Mój zegarek nigdy się nie spóźniał, chodził wręcz idealnie. O co tu chodziło?
Moje próby zrozumienia tej dziwnej sytuacji przerwała pewna osoba, która z impetem na mnie wpadła. Wypuściła przy tym z ręki jakiś prostokątny przedmiot, który upadł na chodnik. Mój zegarek również wylądował na ziemi. Szybko schyliłem się, by go podnieść. Dostałem go od ojca rok temu, na siedemnaste urodziny, nie chciałem, by się zepsuł. Na szczęście wskazówki nadal chodziły, a szybka była cała. Odetchnąłem z ulgą.
– O Boże! – jęknęła osoba, która na mnie wpadła (po głosie poznałem, że była to dziewczyna) i rzuciła się po upuszczony przedmiot, po czym przyłożyła go do ucha. – Halo? Nie, nic, nic. Muszę kończyć, później ci powiem.
Dziewczyna gadała sama do siebie. Ewentualnie do tego przedmiotu. Naprawdę dziwne. Przyjrzałem się nieznajomej. Była mniej więcej w moim wieku. Włosy w bliżej niezidentyfikowanym w wieczornym półmroku, ciemnym kolorze miała zebrane w niezbyt wyszukaną fryzurę przypominającą koński ogon. Jednak tym, co mnie najbardziej zszokowało był jej strój – coś jakby skrzyżowanie poszewki na poduszkę z wełnianą pelerynką, jaką czasem w zimowe wieczory ubierała niania Zosi, mojej młodszej siostry. Dodatkowo sięgało to ledwo połowy uda i miało barwę wymiocin.
– Wszystko ok? – Dziewczyna spojrzała na mnie wyczekująco.
Miałem w głowie tysiące pytań, które nie pozwalały mi logicznie myśleć. Dlaczego już zmierzcha? Gdzie jestem? Co ja tu robię? Co znaczy „ok?” Jak się tu znalazłem? Która jest godzina? Gdzie są Bronek i Kurt? I ten stary Rosjanin?
Zadałem najgłupsze z możliwych:
– Co ty masz na sobie?
Nawet nie siliłem się na uprzejmość, zignorowałem całą tę etykietę, każącą zwracać się per „pani” czy „panno”. W ogóle nie pasowało mi to do tej dziewczyny. W dodatku wszystkie te znane mi mdłe, rozchichotane i cnotliwe panienki nie chadzają same po zmroku wąskimi uliczkami. I na pewno żadna z nich w takim stroju nie przekroczyłaby progu własnej sypialni.
– Ty też? – westchnęła z rezygnacją. – Ludzie, co wy wszyscy macie do mojej swetro-sukienki? Jest ładna, wygodna, oryginalna i była tania. – Spojrzała na mnie wojowniczo, jakby gotowa, by rozpocząć kłótnię.
W tym momencie wiedziałem już, że ta dziewczyna z całą pewnością nie jest normalna.


Zmierzyłam wzrokiem tego dziwnego chłopaka. Kapelusz, szary garnitur, biała koszula – ubrał się tak elegancko, jakby szedł na wesele. Albo z niego wracał. Co mogło być prawdą. I tłumaczyłoby jego wyraźne nieogarnięcie.
– A ty co się tak wystroiłeś? Wyglądasz jak Cal Hockley z „Titanica”. – Uniosłam kpiąco brew. Nie było to zbyt dojrzałe zachowanie, ale strasznie mnie zdenerwował tym, że już na samym wstępie przyczepił się do mojej sukienki.
– Titanic? – Chłopak niespodziewanie się ożywił. Najwyraźniej tylko to wyłapał z mojego cynicznego komentarza. Szkoda. – Dzisiaj zatonął…
– Aha, chyba raczej sto lat temu.
– O czym ty mówisz?
Spojrzałam na niego podejrzliwie. Jak nic żartował sobie ze mnie.
- No od tysiąc dziewięćset dwunastego do dwa tysiące czternastego minęły dokładnie sto dwa lata – niezbyt trudna matematyka, prawda?
– Co?! Sto lat… Jak…? Ale dziś w gazecie… – Zachwiał się lekko. Wyglądał na wstrząśniętego.
Istniała możliwość, że dzisiaj w telewizji leciał „Titanic”, ale w ogóle nie pasowało mi to do zachowania chłopaka. Zaczęłam się niepokoić. Jeszcze raz spojrzałam na niego. Nie wydawało mi się, żeby był pijany. Więc co? Narkotyki? Schizofrenia?
– Ej, wszystko w porządku?
Zero reakcji.
– Bierzesz jakieś leki? – spróbowałam jeszcze raz.
Znowu nic.
– Hmm, gdzie mieszkasz? – spytałam lekko zdesperowana.
Wreszcie na mnie spojrzał. Z jego oczu stopniowo znikało przerażenie, teraz pozostała tylko dezorientacja.
– W Gdańsku – odpowiedział zaskakująco pewnym głosem.
Czyli okropnie daleko. Czułam, że powinnam mu jakoś pomóc, ale w ogóle go nie znałam, nie wiedziałam, kim jest. A mógł być każdym - oszustem, psychopatą, recydywistą, zagubionym studentem politechniki, dziedzicem hotelarskiej fortuny, na upartego nawet zaginionym prawnukiem Stalina.
– To jest nadal Poznań?
– A co innego? – odpowiedziałam odruchowo, ale szybko przypomniałam sobie o stanie mojego rozmówcy. – Tak, jesteśmy w Poznaniu – dodałam, bardzo wyraźnie wypowiadając każde słowo.
– Przynajmniej tyle – mruknął do siebie. – Dlaczego tak dziwnie mówisz?
– Och, ja… Nieważne. – Zrobiło mi się trochę głupio, tym bardziej, że chłopak przyglądał mi się z pożałowaniem. Hej, ale przecież to nie ja mylę daty o sto lat i nie wiem, w jakim mieście jestem!
– A która jest godzina?
Odblokowałam na chwilę ekran telefonu, którego jeszcze nie zdążyłam schować do torby.
– Prawie wpół do dziewiątej, a co? Masz pociąg do Gdańska? Zaprowadzić cię na dworzec? – spytałam z nadzieją, że chłopak już doszedł do siebie, a ja będę mogła pomóc mu w jakiś prosty i konkretny sposób.
– Nie – pokręcił głową. – Muszę tu zostać – powiedział twardo, jakby właśnie podjął ważną decyzję.
Przez dłuższą chwilę panowała cisza. Biłam się z myślami. Co robić? Po prostu sobie odejść? Nie, to by było chamskie. W końcu to ja na niego wpadłam i może to spowodowało u niego jakiś szok albo amnezję…? Bardzo naciągana teoria. Z natury naiwna, w końcu uznałam, że wygląda na porządnego człowieka (pewnie przez ten garnitur, który miał na sobie) i postanowiłam zaufać mu, nawet gdybym miała tego później żałować.
– No dobra, chodź – powiedziałam i ruszyłam przed siebie, tam, gdzie szłam, zanim zaczęłam z nim rozmawiać.
– Gdzie?
– Na tramwaj. Jakoś cię przenocuję i zastanowimy się co dalej. – Wzruszyłam ramionami. Strasznie lekkomyślny plan, ale zaczęłam czuć za tego chłopaka w jakiś sposób odpowiedzialna, co było dość głupie. – Chyba że masz jakieś lokum?
– Raczej nie.
– To już masz.
Na przystanek szliśmy niecałe dziesięć minut. Żadne z nas się nie odzywało. Widziałam, że chłopak rozglądał się cały czas dookoła, a oczy miał wielkie jak spodki. Typowy turysta, zaśmiałam się w duchu.
Kiedy dotarliśmy na miejsce, zaczęłam przeszukiwać torbę w poszukiwaniu biletu. Nigdy nie jeździłam na gapę. Nigdy. Czułam po prostu, że w tej kwestii trzeba być uczciwym. A poza tym nienawidziłam wzroku „kanarów” wypisujących mandat – współczucie pomieszane z triumfem, a czasem jakby bezlitosna pogarda. Okropność. Nie sądziłam, żeby mój nowy znajomy posiadał bilet, a ja, niestety, miałam tylko jeden. Spotkało nas jednak niebywałe szczęście – tramwaj, do którego wsiedliśmy miał wbudowany biletomat. Nie spodziewałam się tak miłego zbiegu okoliczności. Jako że my znajdowaliśmy się na samym końcu pojazdu, a maszyna z przodu, kazałam chłopakowi zaczekać, a sama poszłam na przód. Automat wypluł bilet w tym samym momencie, kiedy tramwaj zatrzymał się na przystanku. Prawie przewróciłam się na stojący przede mną wózek z dzieckiem, narażając się tym samym na morderczy wzrok matki, ale na szczęście w porę odzyskałam równowagę. Ruszyłam w drogę powrotną, przeciskając się między innym pasażerami i ciągle mamrocząc „przepraszam”. Nagle stanęłam jak wryta. Kontrola biletów. Dwóch kontrolerów właśnie podeszło do mojego znajomego (którego praktycznie w ogóle nie znałam). Niemalże przebiegłam resztę wagonu.
– Tomek – powiedziałam pierwsze imię, jakie przyszło mi do głowy – twój bilet. – Wcisnęłam mu do ręki zadrukowany kawałek papieru.
Nie wiem, kto był bardziej zdziwiony – chłopak czy kontrolerzy. Ci drudzy z nieufnymi minami sprawdzili nasze bilety, a gdy upewnili się, że wszystko jest w porządku, poszli dalej.
Popatrzyłam wyczekująco na chłopaka, lecz ten nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi. Z niesamowitym zainteresowaniem wpatrywał się w plecy kontrolerów.
– Nie ma za co – powiedziałam nieco zgryźliwie. Co jak co, ale mógłby mi podziękować, trochę się dla niego pofatygowałam!
– Oni nie mówią po niemiecku – stwierdził zaskoczony. – Tu nikt nie mówi po niemiecku.
– A dlaczego mieliby mówić? Przecież jesteśmy w Polsce – odparłam równie zaskoczona. Chyba znowu mu się pogorszyło.
– Czyli… – Nie dokończył zdania, ale jego twarz się rozjaśniła, pierwszy raz wyglądał na szczęśliwego. Przeniósł wzrok na mnie. – Dziękuję.
– Spoko – uśmiechnęłam się delikatnie. – I wybacz tego Tomka, musiałam coś wymyślić. A tak w ogóle jestem Sara.
Podałam mu rękę. Spojrzał na mnie z zaciekawieniem.
– Jesteś Żydówką?
– Co? Nie, niby czemu? – ten człowiek z minuty na minutę stawał się coraz dziwniejszy. Jeszcze tego brakowało, żeby okazał się rasistą!
– Charakterystyczne imię, to spytałem. – Wzruszył ramionami jakby nigdy nic, po czym uścisnął moją wyciągniętą dłoń. – Aleksander, miło mi.
– Jesteś Grekiem? – spytałam ironicznie, zanim zdążyłam ugryźć się w język. Czasem naprawdę trudno było mi powstrzymać się od cynicznych komentarzy.
Spodziewałam się z jego strony zdezorientowanego i zagubionego wzroku, jednak on po raz kolejny mnie zaskoczył. Uśmiechnął się kpiąco i powiedział oficjalnym tonem:
– Oczywiście, potomkiem samego Aleksandra Wielkiego.

---
Pierwszy rozdział jest. Mnie się całkiem podoba, ciekawa jestem, co Wy myślicie :))
Czytałam komentarze pod prologiem i aż mi żal się zrobiło, że w następnych rozdziałach Siergiej nie ma przewidzianej zbyt dużej roli, praktycznie nie ma żadnej roli, tak wszystkim przypadł do gustu trochę podejrzany, rosyjski sklepikarz :')) Ale mam nadzieję, że Sara i Aleksander też się spodobają.
Życzę miłej reszty świąt i wolnego!

Obserwatorzy